środa, 27 stycznia 2010

Tak mi szaro ............i różowo


Opętały mnie te kolory i wypuścić ze swych szponów nie chcą, gdzie się nie ruszę to mnie napadają. Serduszka w tych kolorach same tak jakoś powstają, do 'pewexu' za szmatami idę, a tam kratki szaro-różowe, papierów scrapkowych trochę kupiłam i też w podobnych tonacjach były, a może właśnie dlatego je kupiłam;) Cóż było robić, musiałam jakoś zagospodarować nabyte materiały.

Mój młodszy, Maciejek, zamówił pudło na urodziny pewnej druhny z jego drużyny. Tak się złożyło, że sporo jego znajomych z klasy, ale i spoza szkoły, urodziło się prawie w tym samy czasie co Maćko. Prawdopodobnie wszyscy razem spotkali się jako noworodki, tym bardziej, że my byliśmy w szpitalu kilka dni dłużej ze względu na nieustępującą żółtaczkę. Zawarte wtedy znajomości, co prawda bez świadomości, dziś są bardzo bliskie. Pewna Julka, której 16 urodziny przypadają dwa dni przed Maciejkowymi ( a Maćka dwa dni przed Walentym) zostanie obdarowana szaro- różowym pudłem z wyhaftowanymi inicjałami.

Kilka osób zaniepokoiło się moim stanem ducha po ostatnich wpisach tutaj, ale zapewniam , że ze mną wszystko ok. tych szarości jest naprawdę niewiele, dominuje róż, co widać na zdjęciach :)))




Pod pokrywką wkleiłam specjalną kieszonkę na sekrety.




I jeszcze jedno zdjęcie pudła z innymi drobiazgami - papierki, serduszko, lawendowa zawieszka do szafy i słoik ze scrapowymi kwiatkami, przyozdobiony tak, żeby było wiadomo co w nim jest. Choć nie lubię tego typu łapaczy kurzu, ale jeden przecież można mieć ;) Musiałam też szybko wypróbować nowe zabawki.


Bardzo dziękuję wszystkim za troskę, powinnam chyba zatytułować - różowooooo miiiii :)

niedziela, 24 stycznia 2010

Bardzo dziękuję, przepraszam i proszę....

....o nieprzyznawanie mi wyróżnień. Bardzo dziękuję za przyznane mi dotychczas, jednak...

Przepraszam wszystkie, bardzo miłe mi osoby, od których je otrzymałam, że nie dziękuję i nie publikuję ich u siebie. Przepraszam, ale ja nie będę brała udziału w tej zabawie i żadnej innej działającej na zasadzie łańcuszka.
Przepraszam....




środa, 20 stycznia 2010

O sklepach, sprzedawcach i klientach

Dziś trochę powspominam i pomędrkuję ;) po przeczytaniu wpisu Agnieszki przypomniało mi się kilka różnych sytuacji związanych z zakupami.

W dzisiejszych czasach obok wszechobecnych galerii handlowych, błyszczących, pachnących i grających, nadal funkcjonują małe sklepiki osiedlowe, prawie jak wiejskie za komuny. Doskonale wiem co mówię, różnica jest jedynie w zaopatrzeniu. Mam taki po drugiej stronie ulicy, jest jak podręczna spiżarnia w razie kryzysu. Nie lubię go, ale korzystam kiedy muszę. Mogę tam kupić i bez pieniędzy ( bez karty też ), pani wpisze mnie do zeszytu, ponieważ tylko raz zabrakło mi kilku groszy, a syn doniósł je chwilę później- kredyt mam zawsze otwarty :). Poza tym właścicielka trzyma na półce moją ulubioną kawę i czekolady z orzechami dla mego męża- rzadko ma innych klientów na te towary, choć wcale nie ekskluzywne. Ciasno tam, co prawda czysto, ale jakoś tak niechlujnie, za to bardzo blisko, a świeże pieczywo i mleko jest zawsze.


Kilkadziesiąt metrów dalej jest kolejny sklep, trochę większy, czynny chyba do północy, ale jeszcze bardziej go nie lubię. Sprzedawczynie sprawiają wrażenie bardzo sfatygowanych, te ich fartuszki pogniecione, poszarpane... Największy szok przeżyłam kiedy poczułam dym papierosowy. Jako, że nie palę już od 17 lat jestem dużo bardziej wyczulona i uczulona ;) na ten zapach niż abstynenci od urodzenia :) Zawróciłam od kasy, żeby się przyjrzeć, a tam w przejściu ( zawsze otwartym) między sklepem a zapleczem siedzi na krzesełku panienka z papierosem i pilnuje klientów. Moje uwagi na niestosowne zachowanie zostały potraktowane jako bardzo niestosowne z mojej strony. W tym sklepie bywam w wyjątkowych sytuacjach, ale jeszcze raz zdarzyło mi się widzieć kogoś palącego w tym przejściu.


W sklepie mięsnym, który uznałam za mój spośród kliku na osiedlu, pracują panie jakby z poprzedniej epoki, w sensie że mentalnie :) Panie w średnim wieku, może trochę młodsze ode mnie, zawsze uczesane ( trwała), wykrochmalone, w sklepie czysto, mięso w miarę świeże. Raz zapomniałam zabrać z lady kupioną wędlinę to przy kolejnych zakupach odliczyły mi pieniądze, choć ja byłam przekonana, że kiełbasę zgubiłam :)))) Innym razem, kiedy zorientowałam się, że przyniosłam do domu zamiast żeberek wieprzowych wołowe- wymieniły bez problemu.
Dlaczego więc się czepiam ? bo wczoraj mnie wkurzyły ! Ta poprzednia epoka znowu im wylazła. Chciałam 0,5 kg surowej szynki, pani wyciągnęła odcięty i śliczny kawałek, ale co najmniej dwa razy większy. Poprosiłam, żeby przecięła na pół, niestety się nie da- tak jest z każdym ładniejszym kawałkiem wędliny czy mięsa, trzeba kupować w ilościach hurtowych, bo się boją , że końcówki, nawet duże, im nie zejdą. Za marudzenie zostałam ukarana szynką żylastą.

Jest jedna rzecz w tym sklepie, która mnie bawi, one pewnie myślą, że ja się do nich tak uśmiecham :))) Oprócz innych wpadek na etykietach pisanych ręcznie, jedna niezmiennie śmieszy mnie od lat, to smalec z cebulo, ostatnio pojawił się jeszcze jakiś wyrób z papryko, no i pytanie - ile plajsterków ukroić. Ponoć to regionalizm, ale u mnie w domu tak się nie mówiło.

Kiedy tak wracałam z tą paskudną szynką, w oknie sąsiedniego lokalu, takiej malutkiej pizzerii, zauważyłam zaproszenie na gorącą herbate i kawe, tam pracują młode osoby. Nawet moi chłopcy, umysły ścisłe i ignoranci całkowici, tak by nie napisali, w dodatku na jakiejś obskurnej tekturze falistej.



Co mnie jeszcze denerwuje, to te narzucające się z pomocą sprzedawczynie :((( Teraz rzadko chodzę po sklepach, tylko wtedy kiedy potrzebuję kupić coś konkretnego, ledwie przekroczę próg, a już słyszę- w czym mogę pomóc - ten zwrot działa na mnie odstraszająco, najchętniej od razu przekroczyłabym ten próg w przeciwną stronę. Nienawidzę tego zwrotu, nie potrzebuję żadnej pomocy, ja chcę obejrzeć co wisi na wieszakach, wybrać i przymierzyć. Do żadnej z tych czynności nie potrzebuję pomocy, bo jeszcze jestem dość sprawna fizycznie i psychicznie.... chyba też ;) Sprzedawca ma mi to zapakować i pobrać pieniądze. Jeśli potrzebuję porady to o nią poproszę. Może sobie stać i obserwować mnie do woli, w miarę dyskretnie, rozumiem, że muszą pilnować.

Chyba wszystkie sprzedawczynie pobiła na głowę panienka z Timarii kiedy byłam tam po raz pierwszy. Każda z Was rozumie jak to jest, wchodzisz do sklepu, gdzie jest mnóstwo fajnych i bardzoooooo przydatnych rzeczy, chcesz wszystko dokładnie obejrzeć, bo nie masz tyle pieniędzy, żeby kupić nawet dziesiątą część. Podchodzę co i raz do nowego regału, oglądam, nawet wszystkiego nie dotykając, czasem coś powiem do Rafała. Wiem, że mnie nie słyszy, bo w połowie pierwszego regału wyszedł do holu z gazetą, ale go widzę przez szybę to się odzywam, z kimś muszę się podzielić refleksją. A ta....na co spojrzę to- może pomóc ? Ze 100 razy jej grzecznie odpowiedziałam, że to tylko rekonesans, chcę wiedzieć po co mam przyjechać kolejny raz, ale oczywiście panienka nie rozumie. Tak mnie wkurzyła, że nie kupiłam nawet tego na co miałam ochotę........i kasę.

Byłam tam niedawno z Madziulą, Magda się przygotowała na wojnę z panienką, ale przeżyłyśmy rozczarowanie. Odbywało się akurat przemeblowanie, sprzątanie po remanencie i przecena, panienka już nie miała czasu zajmować się nami. Nie zauważyłaby nawet gdybyśmy tam poszły w niecnych zamiarach :))))))



Pewnego razu, podczas cotygodniowych, dużych zakupów w obiekcie typu Cash&Cary, wybraliśmy z Rafałem kasę, gdzie młodzi ludzie płacili tylko za jeden duży płaski telewizor , szybko oceniliśmy sytuację- pójdzie błyskawicznie. Otóż nie !!!!!! chłopak wyjął cały pakiecik banknotów dziesięciozłotowych, przeliczał je kilka razy, potem przeliczała je maszyna i kasjerka ręcznie, coś tam nie pasowało. Dokładali, przeliczali.... to była nasza najdłuższa kolejka do kasy :))))



Znacie sklep nie dla idiotów , raczej wszyscy go znają, choćby z reklam :) Pewnie dlatego, że nie dla idiotów na informacji przy wadze kuchennej było napisane z wyświetlaczem LSD- zainteresowana byłam nową wagą więc zaintrygował mnie ten wyświetlacz. Kiedy się dokładniej rozejrzeliśmy, takie wyświetlacze posiadało wiele innych sprzętów. Chciałam, zrobić zdjęcie komórką, ale nie mam kabelka, żeby to potem przerzucić do komputera. Od razu przypomniało mi się jak kiedyś ekspedientka w sklepie spożywczym pokazywała starszej pani herbaty owocowe i po informacji, że ta jest z marakują staruszka splunęła i krzyknęła- fuuuj to już i w sklepie sprzedają to świństwo .
Nie wiem kto, co i kiedy brał, ale że brał to pewne :)))




To teraz o mojej przygodzie z panem pilnującym dobytku sklepu przed kradzieżą. Duży sklep, na sąsiedniej ulicy, z materiałami tapicerskimi i meblami znany w całym regionie, a jeszcze bardziej za wschodnia granicą, upał niemiłosierny, ja w półprzeźroczystej szatce ( to było dobrych parę kilo temu) a moi synowie w krótkich majtkach, jeszcze wtedy obaj byli sporo niżsi ode mnie. Poszliśmy wybrać synkom tapczany, były takie co nam się spodobały, tylko kolor okleiny i obić nie pasował, ale sprzedawca powiedział, że jeśli poczekamy to zamówi takie jakie chcemy. Dałam zadatek, dostałam pokwitowanie i wychodzimy z kantorka żeby wybrać kolory.... a tu leci mały, stary i pianę toczy z ust- Czyje dzieci siedzą na kanapie na schodach ??? Rozejrzałam się i stwierdziłam, że moje. Przeprosiliśmy, chłopcy naprawdę grzeczni byli, nie biegali, nie krzyczeli, tylko się zmęczyli upałem, to usiedli, sama padnięta byłam. Facetowi to jednak nie wystarczyło, ja ze sprzedawcą do katalogów, on za mną i wrzeszczy jak to ich okradają, wszystko co się da wynoszą ze sklepu i że dzieci trzeba pilnować. Ta kanapa, co na niej usiedli chłopcy była 2 metry za mną. Zapytałam co i jak mogłabym ukraść, tapczan, regał ?? wszyscy się śmieją, a on biega za nami po całym sklepie. Ten sprzedawca, tylko głowę spuścił i prosi żebym te katalogi obejrzała, ale się nie dało. Facet wpadł w furię.
Stanowczo zażądałam zwrotu zaliczki i podziękowałam za miłe zakupy, zaproponowałam jeszcze żeby kartkę wywiesili - dzieciom wstęp wzbroniony ! Nigdy więcej tego sklepu nie odwiedziłam, choć tylko dwa kroki od nas, mąż, mimo że wtedy go z nami nie było, też go omija, a z właścicielem się znają z lat dziecięcych, ten furiat to ojciec właściciela. Nawet nie był zatrudniony w sklepie, ot taki gorliwy, darmowy strażnik interesów syna ;)



I już ostatnia historyjka. Parę lat temu byliśmy na letnisku u moich rodziców, z bratową pojechałyśmy po większe zakupy. W sklepie spożywczym sprzedawczyni znana mi ze szkoły podstawowej, kilku klientów i jeden mocno wczorajszy, z brudnymi łapami grzebiący w wędzonych makrelach, a my na te makrele miałyśmy ochotę. Powiedziałam, że nie lubię jak mi ktoś maca moją rybę, a facet na to:
- Oooo to jakaś białostocka się odezwała, nie nasza.
Odpowiedziałam:
-Wasza, wasza ...... tylko mieszkam w B-stoku.
Żadnej reakcji, ani sprzedawca, ani nikt z kupujących nic nie powiedział. Bratowa dziwnie się uśmiechnęła, a potem się przyznała, że jej to też się bardzo nie podobało, ale nie zwróciłaby nikomu uwagi, a przecież do pokornych nie należy.



Jednak nie ostatnia, jest jeszcze mój mąż na zakupach :))) Każde z nas robi je osobno, czasami jednak się przydarzy ;) Nigdy nie zapomnę jak kiedyś kupowaliśmy buty któremuś z chłopaków. Kiedy tylko weszliśmy do domu handlowego- wtedy jeszcze nie było galerii, ale w zasadzie to samo, tylko trochę mniejsze, zapytał - to które kupujemy i mocno się zdenerwował, że jeszcze nie podjęliśmy decyzji. Do działu obuwniczego z miejsca, w którym się właśnie znajdowaliśmy trzeba było najpierw kawałek prosto, potem w lewo i schodami na górę, ze schodów w prawo i dalej to już tylko kawałek prosto..... dlatego nie wiem dlaczego w drzwiach wejściowych nie wiedzieliśmy jakie buty wybieramy. O przymierzaniu już nawet nie wspomnę, bo to świeża rana z niedzielnych zakupów, nierozsądnie wspólnych.....



piątek, 15 stycznia 2010

Na dzień Babci i Dziadka


Moi synowie od zawsze mają tylko jedną babcię i jednego dziadka, moich rodziców. Zrobiłam więc tylko jedną kartkę.
Zamysł był inny, ale po wielogodzinnych zmaganiach z drukarką powstało zupełnie coś innego i w innych kolorach niż planowałam.

Kiedy czytam jak dziewczyny scrapkujące opisują materiały jakich używały do swoich prac to się śmieję z zazdrością, bo ja ciągle z tego co mam pod ręką, ale bardzo proszę: ))))

- kartonik zakupiony w Timarii - jakby z drobnymi włoskami,
- papier czerpany z wtopionymi listkami z Timarii,
- odrobina papieru do scrapu zakupionego z papierami świątecznymi,
- perłowy papier listowy ze starych zapasów,
- jasnozielone serduszko kupione dawno temu na allegro ( przy okazji innych zakupów),
- wstążka będąca w moim posiadaniu od dawna,
- własnoręcznie zasuszone hortensje z ogrodu bratowej,
- malutki ćwiek
dostany od Madziuli ze dwa lata temu- użyłam go z bijącym sercem, bo to z tej kolekcji , co się ma żeby mieć ;)
- foliowa ofertówka ( chyba tak to się nazywa).

Narzędzia już bardziej profesjonalne- dłutko kulkowe, narzędzie igłowe ( z zakupów jeszcze do pergamano) nożyce z fantazyjnymi ostrzami, nóż krążkowy, linijka z antypoślizgiem i mata samoregenerująca się - to uniwersalne narzędzia oraz szablon do embossingu- współwłasność z Madziulą, zakupiony nam przez Beatę. Z powodu braku podświetlarki wykorzystałam szybę okienną i słońce:) Nie mam też odpowiednich puncherów listki wycinałam różnymi nożycami.

A oto co skleiłam


i pod innym kątem


Suszone kwiaty są bardzo delikatne, nie można tego wysłać w kopercie dlatego zrobiłam pudełeczko z szybką wg. przepisu Brises znalezionego tutaj .





Odrobinę inaczej skleiłam rogi, ale to nie ma znaczenia, znaczenie ma natomiast grubość kartonu, tu trochę się deformuje, ale ma być komplet z kartką. Zauważyłam też, że w naszych sklepach sprzedawane są teraz kartony o mniejszej gramaturze, moje identyczne kupione wcześniej są grubsze.













piątek, 8 stycznia 2010

Na zamówienie

Bratowa poprosiła mnie o wyhaftowanie obrazka na narodziny Marceliny, córki jej bliskiej znajomej. Rozmowa odbyła się kilka dni przez porodem i musiałam odłożyć inne robótki. Czas przedświąteczny mi nie sprzyjał, ale praca dała wiele przyjemności, bo wzór bardzo mi się podoba, miałam go przygotowany od dawna, tylko czekałam na okazję :)


Haftowałam na lnie, białym Belfaście 32 ct, 2x2 nitki tkaniny 2 niteczkami muliny DMC.

Niestety nie będę miała wpływu na oprawę, możliwe, że już go więcej nie zobaczę, dlatego próbowałam oprawić go sama, wirtualnie ;) Passe- partout zdecydowanie powinno być jasne.
















wtorek, 5 stycznia 2010

Tort makowy -Maciuś



Dzień taki, co to siedzę i obgryzam paznokcie ( ze stresu a nie bezrobocia), dlatego proponuję coś słodkiego, ale na kwaśno ;) torcik makowy z kremem cytrynowym, nazwany przez nas
Maciuś.


Tort makowy z
pajęczynką ( to określenie mojej siostry) o takiej nazwie widziałam kiedyś w Delikatesach, nie wiem co miał w środku, ale nazwę - z wiadomych względów ;) i pajęczynkę zaadaptowaliśmy do ciasta pieczonego u nas od zawsze. Zmieniały się tylko dodatki i wygląd.
Tort makowy w oryginale był z kremem kawowym, ale ja kawę to lubię tylko w filiżance, dlatego początkowo przekładałam go masą z kaszy manny, aż kiedyś w jakiejś gazecie trafiłam na tort makowy z kremem cytrynowym. Z przepisu na ciasto nie skorzystałam, bo mój jest sprawdzony, za to krem zyskał akceptację rodziny.
Krem cytrynowy to rodzaj bardzo gęstego/glutowatego i kwaśnego kisielu i jako kisiel też jest lubiany przez moich synów, możliwe jednak, że nie wszystkim przypadnie do gustu, dlatego podam i inne masy do przełożenia.

Tort makowy to w zasadzie biszkopt, gdzie zamiast mąki używamy maku- przepis na małą tortownicę o średnicy 21 cm. Nigdy nie próbowałam upiec go większego, z dwóch porcji, piekłam dwa lub trzy małe.

Ciasto:

20 dkg maku
6 jaj
ok. 1 szklanki cukru pudru
ok. 3 łyżek bułki tartej
zapach migdałowy

Mak sparzyć i utrzeć lub przekręcić kilkakrotnie przez maszynkę do mięsa
.
Żółtka utrzeć z cukrem pudrem do białości, dodać mak, zapach- połowę fiolki i bułkę tartą. Dodaję trochę więcej niż 3 czubate łyżki. Z białek ubić sztywną pianę i połączyć z resztą, delikatnie wymieszać.
Tortownicę wysmarować tłuszczem i dokładnie wysypać tartą bułką- niestety tutaj tylko ten stary sposób się sprawdza, bo ciasto lubi przywierać.
Upiec- nie potrafię podać czasu pieczenia ani temp. - mam tak wyeksploatowny piekarnik, że muszę się nieźle nagimnastykować, żeby cokolwiek upiec. Tort powinien odstawać od brzegów formy, z której go wyjmujemy po lekkim ostudzeniu.

Ciasto wystudzić, a następnie przekroić na dwa blaty.


Krem cytrynowy:

4 cytryny
2 żółtka

1 szklanka wody
1 łyżka masła
1 szklanka cukru
2-3 łyżki mąki ziemniaczanej

Cytryny sparzyć wrzątkiem, z jednej zetrzeć skórkę, aby jak najmniej jej stracić, owijam tarkę folią spożywczą- ten sposób sprawdza się też przy tarciu imbiru, gałki muszkatołowej itp. Zdejmujemy folię z tarki i zbieramy łyżką przyprawy.
Wyciskamy sok z wszystkich cytryn, aby łatwiej go oddały, cytryny kładziemy na stole i przyciskając ręką taczamy każdą przez chwilę.


Odmierzyć 3/4 szklanki soku, jeśli zachodzi taka potrzeba przecedzić go przez sito, zagotować sok z częścią wody, cukrem, masłem i otartą skórką. Zagęścić krem mąką ziemniaczaną rozbełtaną z resztą wody, zagotować i zdjąć z ognia. Podprawić masę żółtkami, czyli utrzeć żółtka w kubeczku zaparzając je gorącą masą, a następnie dodać do całości. Krem ma być gęsty, co widać na zdjęciu.
Lekko przestudzić i przełożyć ciasto.


Całość smaruję gotowymi polewami Dr..... oj jak mi się dziś wszystko z doktorami kojarzy :(
i robię pajęczynkę w innym kolorze. Kiedy piekę od razu dwa to zazwyczaj pajęczyny robię na zasadzie pozytyw- negatyw, choć ostatnio biała polewa jest jakby gęściejsza i za szybko mi zastyga.

Dla tradycjonalistów- krem kawowy- nigdy przeze mnie nie sprawdzony, ale robiłam inne tą metodą:

25 dkg masła roślinnego
2 jajka całe
2 żółtka
1 szklanka cukru
mocny napar kawy
sok z cytryny

Całe jajka i żółtka utrzeć z cukrem na parze do białości, ostudzić.
Utrzeć masło, dodawać stopniowo masę jajeczną i ucierać. Na końcu dodać napar z kawy i sok z cytryny w ilościach jakie tam komu pasują.

Krem z kaszy manny - mój ulubiony do ciemnych ciast np. murzynka :

1 kostka margaryny
3 szklanki mleka
1 szklanka cukru
6 łyżek kaszy manny ( czubatych)
olejek migdałowy

To spora porcja, do ciast z małej tortownicy robiłam z 1/3 produktów.

Ugotować gęstą kaszę mannę, ja gotuję od razu z cukrem, ostudzić pod przykryciem. Posypuję po wierzchu cukrem, wtedy nie powstaje kożuszek.
Ucierać margarynę dodając stopniowo zimną kaszę mannę, na koniec dodać zapach migdałowy wg. uznania.
Ten krem wychodzi zawsze, nigdy się nie zwarzy i jest naprawdę smaczny.

Czy Wy też widzicie różnej wielkości czcionki, od jakiegoś czasu ja robię swoje, a blog mi się publikuje po swojemu wrrrr :((
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...